Autor: Tata
Szkoła rodzenia to chyba nieodłączny element przygotowania się do porodu u wielu młodych mam. Wiedziałem, że i moja żona zechce uczestniczyć w takich zajęciach, co oczywiście wydawało się dość logiczne. W końcu to nasze pierwsze dziecko, więc wszystkiego należy się nauczyć od podstaw. Wiedziałem także, że zechce abym uczestniczył w tych spotkaniach, co w sumie nie było złym pomysłem - przecież mam być podczas porodu, lepiej żebym nie zszedł do bazy na samym początku, gdy wszystko się zacznie. Wszystko OK, ale to przecież dwa tygodnie, po dwie godziny dziennie - kurcze, ile można uczyć się "oddychania" :) ?
No dobra zaczynamy pierwsze spotkanie o 18.00 w poniedziałek. Nie mogłem być na czas, bo tyram właśnie do tej godziny, ale cała ekipa już tam weszła. Trzymając się wytycznych, które dostałem w sms'ie stawiam się pod drzwiami i grzecznie czekam, aż mnie wpuszczą. Wchodzę, rozglądam się i co... hmm wszystkie parki, a było razem z nami dziewięć, siedzą rzędem pod ścianą na materacach i pufkach, światło przygaszone, muzyczka relaksacyjna w tle i nasza Pani położna czytająca uważnie swój tekst. Jest czas relaksu, jak się potem dowiedziałem i trwa jakieś 35 minut. Położna stara się wprowadzić odpowiedni nastrój poprzez dostosowanie swojego tonu głosu, ale tu pojawiają się niestety przerywniki (jakiś kaszel, jakieś rzężenie)....tzw. kłaczki - baaardzo relaksujące. Chyba się nikt nie zdziwi, że po pracy prawie od razu zasypiałem i powtarzało się to systematycznie. Na początku żona trochę się irytowała, ale pod koniec kursu cały relaks tak ją denerwował, że chętnie by do mnie dołączyła, albo wyszła (bo ile u licha można zwiedzać wyobrażone sobie miejsce i wąchać jego zapachy - miejsce obrzydnie, a zapachy zmienią się w smrodek). Większość z partnerów przyszłych mam też spała, ale ja przynajmniej nie chrapałem ;)